GOŁDAP. Marek Aleksander Miros jest burmistrzem Gołdapi od 1990 roku. Jest też wiceprezesem Związku Miast Polskich. A dziś? Dziś jest... jubilatem :) Burmistrz Gołdapi kończy dziś bowiem 60 lat. Urodził się 20 marca 1954 roku w Warszawie. Wszystkiego najlepszego!

Kim jest Marek Miros? Jak to się stało, że trafił do Gołdapi? Jak został burmistrzem? Na te i inne pytania mogą państwo poznać odpowiedzi czytając wywiad, jakiego udzielił nam burmistrz Gołdapi w październiku 2008 roku. Dziś jest doskonała okazja, by go przytoczyć. Zapraszamy do lektury.

wywiad z burmistrzem (październik 2008)

Kim jest Marek Miros?

Urodziłem się w Warszawie w 1954 roku. Tam ukończyłem szkołę podstawową, następnie liceum ogólnokształcące im. Królowej Jadwigi. Potem były studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Mam dwóch starszych braci, Krzysztofa i Andrzeja. Mam czterech synów. Najstarszy Michał jest już żonaty i ma syna Miłosza. Obecnie przebywa z żoną Anglii. Młodszy Maksymilian skończył w zeszłym roku SGH w Warszawie. Obecnie przebywa w stolicy, w maju planuje pobrać się ze swoją dziewczyną - gołdapianką. Mikołaj - kolejny mój syn - jest studentem trzeciego roku na kierunku "stosunki międzynarodowe" na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Najmłodszy syn Mieszko w tym roku rozpoczął studia dokładnie na tym samym kierunku i tej samej uczelni co Mikołaj.

Przenieśmy się do przeszłości. Jakim był pan uczniem? Czym pan się zajmował jako dziecko i nastolatek?

W szkole byłem normalnym uczniem. Bodajże w trzeciej klasie szkoły podstawowej miałem nawet czerwony pasek na świadectwie szkolnym. Jako nastolatek dzieliłem już czas pomiędzy naukę i swoje zainteresowania. W tamtym czasie była to m.in. poezja śpiewana, kino, teatr.

Jako młody człowiek przez siedem lat byłem też sportowcem. Moją dyscypliną były biegi średniodystansowe i przełajowe. Udało mi się zdobyć kilka medali (w tym złote), m.in. na Mistrzostwach Warszawy juniorów i juniorów starszych. Brałem też udział w różnego rodzaju zgrupowaniach.

Co dał panu sport?

Sport dał mi bardzo dużo. Muszę się przyznać, że w młodości byłem bardzo nieśmiałym człowiekiem, w co dzisiaj być może trudno uwierzyć. Sport dodał mi wiary w siebie. Dodał też pewności, że jeśli się pracuje lub ciężko trenuje, to wyniki muszą przyjść. Sądzę, że młodzi ludzie powinni uprawiać sport. Jeśli uczciwie do tego podejdą, to prędzej czy później wyniki same przyjdą. Potem, w dalszym okresie tą zasadę można przenieść na życie i pracę zawodową.

Kim chciał pan zostać, jakim był pan nastolatkiem?

Zabawne, bo zastanawiałem się, czy nie zostać księdzem. Był taki czas, że bardzo poważnie to rozważałem. W młodości byłem bardzo zaangażowany w życie kościelne. Przez wiele lat służyłem do mszy świętej będąc ministrantem, jeździłem na pielgrzymki. Potem jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Na pewno chciałem skończyć szkołę średnią, chciałem być sportowcem, skończyć studia. Nigdy jednak nie miałem bardzo skonkretyzowanych marzeń jak niektórzy mali chłopcy, którzy chcą zostać marynarzem, wojskowym czy policjantem. Pokierowało mną życie. Nie ja nim, a ono mną.

Jak to się stało, że trafił pan do Gołdapi? Czy to był przypadek, a może dokładnie zaplanowany wyjazd?

Z tym wiąże się bardzo ciekawa historia. Trenowałem na Warszawiance z wieloma ludźmi. Jednym z moich przyjaciół był Zbyszek, późniejszy zięć Tomasza Romańczuka. 1 maja 1983 roku jako człowiek związany z Solidarnością (byłem założycielem i szefem komisji zakładowej w Klubie Sportowym Warszawianka, gdzie pracowałem po zakończeniu kariery sportowej) byłem na tak zwanym "kontr-pochodzie". Wówczas odbywał się oficjalny pochód pierwszomajowy, a Solidarność zorganizowała manifestację polityczną w formie kontr-pochodu. W pewnym momencie moją grupę zaatakowało gazami łzawiącymi i armatkami wodnymi ZOMO. Wszyscy uczestnicy rozbiegli się. Byłem dobrze wytrenowany, więc z ucieczką nie miałem kłopotów. Zupełnym przypadkiem, gdy wydostałem się z kleszczy ZOMO, trafiłem na Zbyszka. Nie widziałem go kilka lat, gdyż wyjechał on na studia w WAM w Łodzi. Poszliśmy wówczas na herbatę czy piwo, nie pamiętam już dokładnie. Zaczęliśmy wzajemnie o sobie opowiadać. Ja m.in. powiedziałem, że mam problemy mieszkaniowe. W tamtym czasie wynajmowałem w Warszawie mieszkanie. Właściwie była to tzw. "nora" bez żadnych wygód, ze wspólną toaletą na korytarzu. Sąsiad był psychicznie chory i hodował szczury. Byłem żonaty, mieliśmy już trzyletnie dziecko, drugie miało trzy tygodnie, a głównym moim zajęciem w wynajmowanym pokoju było zalepianie dziur mieszaniną cementu i kruszonego szkła przed tymi "sympatycznymi" zwierzętami. Zbyszek wówczas powiedział, że jego teść - dyrektor Rominckiego Kombinatu Rolnego - poszukuje głównego księgowego . Zapytałem, czy jest to praca z mieszkaniem. Okazało się, że tak. To przesądziło o naszym wyjeździe. Do Gołdapi przeprowadziłem się z Warszawy w 1984 roku. Miałem wówczas już 30 lat, żonę i dwóch synów. Nasz pobyt w Gołdapi był zaplanowany pierwotnie na rok, może dwa. Tak na próbę, by zobaczyć jak tu się mieszka. Z tej próby zrobiły się już 24 lata. Przez sześć lat byłem głównym księgowym Rominckim Kombinacie Rolnym w Rożyńsku Małym, a od 1990 roku jestem burmistrzem. Tutaj też w gołdapskim szpitalu urodziło się dwóch moich kolejnych synów: Mikołaj i Mieszko. Wszystkie moje dzieci skończyły gołdapskie liceum, a teraz już rozjechały się po świecie.

Pamiętam też, że "ogólną" decyzję o wyjeździe z Warszawy podjąłem już na początku lat osiemdziesiątych. Przed wyjazdem miałem jeszcze taki epizod, że włamałem się z żoną do pustostanu spółdzielczego. Z tego to pustostanu po trzech dniach wyrzuciła mnie milicja. Poniekąd słusznie, bo naruszyłem prawo. Doszedłem wówczas do wniosku, że nie ma co kombinować i trzeba wyjechać ze stolicy. Tak więc mogę powiedzieć, że to przypadek i uczestnictwo w kontr-pochodzie sprawiło, że spotkałem tam swojego przyjaciela i trafiłem tutaj.

Co się panu najbardziej spodobało, gdy pierwszy raz pan przyjechał do Gołdapi?

Podobało mi się, że to było czyste miasto. Nie było ono kolorowe, było szare, ale bardzo czyste. Zaskoczyło mnie też tym, że gołdapianie mówili czysto po polsku, praktycznie literackim językiem. Jak byłem w wojsku w Białymstoku, to w tamtejszym języku były pewne naleciałości językowe, miejscowe akcenty. Jak się pojechało na Kaszuby czy też w góry, tam też mieszkańcy mówili w "swoim języku". W Gołdapi zaś mieszkańcy używali czystej, pięknej polszczyzny. Spowodowane to zapewne było wymieszaniem ludności. Ja dosyć dużą wagę przywiązuję do czystości języka. Byłem wówczas mile zaskoczony, że przeciętny gołdapianin mówił normalnym, polskim językiem. Bez gwary, bez wtrąceń z innych języków. Poza tym podobała mi się przyroda, te wzgórza, jeziora... W Warszawie wcześniej wraz z mnóstwem sąsiadów mieszkałem w przedwojennej kamienicy z ogródkiem. Stąd moja akceptacja dla serialu "Dom" Później przez 3 lata mieszkałem z rodzicami w bloku. To nie był najlepszy okres mojego życia. Nie nadaję się chyba do mieszkania w blokach. Dlatego też takie pewne oddalenie mi sie spodobało. Uważam jednak, że można mieszkać wszędzie. Można mieszkać Nowym Jorku, w Sydney, w Warszawie. Ale można też mieszkać w Boćwince, pod warunkiem jednak, że ma się do dyspozycji 3 elementy: - pracę, która interesuje - środki łączności - środki do przemieszczania się.

Jeśli się nimi dysponuje, to można mieszkać wszędzie. Powiem więcej, jak pisałem pracę na studiach, to dotyczyła ona migracji wewnętrznej w Polsce w latach sześćdziesiątych. Wtedy udowadniałem oczywistą prawdę, że wektor migracyjny kieruje się w stronę miast. Wówczas ludzie ze wsi wyjeżdżali do miasta. Sam zaś stałem się prekursorem odwrotnego kierunku. Obecnie coraz więcej osób wyjeżdża z miasta lub kupuje sobie posiadłości na wsiach, by na wakacje lub weekend wyjechać z dużego miasta. Dla mnie takie wakacje trwają już - jak powiedziałem - 24 lata.

Czy wyjeżdżając liczył się pan z tym, że te "wakacje" potrwają tak długo?

Absolutnie nie! To była tylko próba przeczekania okresu oczekiwania na mieszkanie. Przez pierwszy rok moja żona nie za bardzo godziła się z myślą, że wyjechaliśmy ze stolicy. Jednak po dwóch latach, gdy wracaliśmy po raz kolejny z Warszawy do domu, po przekroczeniu granic miasta żona powiedziała "Marek, wreszcie wracamy do siebie". Wiedziałem już wówczas, że zaakceptowała nasz wyjazd i nie będę musiał jej przekonywać do pozostania w Gołdapi. Obecnie moje dzieci, gdy przyjeżdżają do Boćwinki, przyjeżdżają do siebie. Zamiar więc był inny, ale Pan Bóg tak nami pokierował, że stało się jak stało. Ja jestem zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Myśli pan o powrocie do Warszawy?

Nie mam takiego zamiaru. Mam już 54 lata i to już nie jest czas na przenoszenie się. Lubię mieszkać na wsi, lubię mieć spokój. Lubię np. w krótkich spodenkach wyjść do ogródka. Nie wiem czy nadawałbym się z powrotem do zamieszkania w bloku. Tu gdzie mieszkam jest mi dobrze.

Kim pan jest: warszawianinem czy gołdapianinem?

Jakiś czas temu na swój użytek ukułem takie może trochę poetycki powiedzenie, które łączy oba te miasta. Od wielu lat powtarzam, że Warszawa jest jak matka która mnie wychowała i wykształciła, a Gołdap jest jak piękna kobieta, którą wybrałem. Nie widzę sprzeczności miedzy Warszawą a Gołdapią. Człowiek się rodzi w różnych miejscach, a miejsce pobytu wybiera sam, z różnych przyczyn. Z dużym wzruszeniem oglądam po raz kolejny np. serial "Dom", bo czuję się z urodzenia warszawiakiem. Ale z wyboru jestem gołdapianinem. Skoro 24 lata tu mieszkam, skoro 18 lat jestem burmistrzem, wybranym na piątą kadencję, to wydaje mi się, że część ludzi mnie zaakceptowała. Czuję się i warszawiakiem, i gołdapianinem.

Jak to się stało, że został pan burmistrzem? Skąd ten pomysł?

Zupełny przypadek. Jak mówiłem, byłem członkiem Solidarności, byłem mocno związany z ruchem sierpniowym, nigdy nie należałem do PZPR. Wychowałem się w rodzinie bardzo patriotycznej. Moja sąsiadka straciła męża w Katyniu, przez co nowożytna, prawdziwa historia nie miała dla mnie specjalnych tajemnic. Od małego mieliśmy z rodzeństwem ukształtowane poglądy przez ojca i matkę. Sprawą zatem oczywistą jest, za kim się opowiedziałem w wyborach w 1990 roku. W tamtym roku, pracując jeszcze w PGR, dostałem propozycję od jednego ze współpracowników, bym startował na radnego. Z pewnymi oporami zgodziłem się i wygrałem w swoim okręgu. Wybrali mnie sąsiedzi, którzy znali moje poglądy.

Po wyborach okazało się, że Rada podzieliła się na dwa obozy: Komitet Obywatelski, w którym ja występowałem i Gołdapską Inicjatywę Społeczną. GIS wysunęła wówczas kandydaturę Jarosława Słomy na burmistrza. K.O. był zaś bardzo zróżnicowaną grupą. Wśród tych, którzy chcieli nią kierować było kilka "podejrzanych typów". Oni myśleli, że jeśli Jarosław Słoma zostanie burmistrzem, to będą to radykalne rządy, że zrobi on rewolucję w urzędzie. Niektórzy ludzie w K.O. wyobrazili sobie, że jeśli postawią na kogoś nieznanego, to ten nieznany pozwoli sobą kierować. Ten sam człowiek, który mi zaproponował start na radnego wymyślił mnie jako kandydata na burmistrza. Oczywiście zrobił to w dobrej wierze. Ja po kilku dniach wahania zgodziłem się kandydować i wygrałem te wybory. Po pewnym czasie musiałem wytłumaczyć paru ludziom z Komitetu Obywatelskiego, że nie dam sobą kierować z tylnego siedzenia. Zaproponowałem również mojemu ówczesnemu kontrkandydatowi Jarosławowi Słomie współpracę. Miał zostać wiceburmistrzem. Na początku odmówił, potem się wahał, ostatecznie propozycję przyjął. Znam się już z nim 18 lat. Współpracuje się nam fantastycznie. Uważam Jarka Słomę za wyjątkowo cennego człowieka dla miasta, za wielkiego patriotę Gołdapi. Jest on kopalnią pomysłów.

Tak wiec przypadek sprawił, że zostałem burmistrzem jako człowiek wystawiony przeciwko Słomie. Miałem być przeciwnikiem Słomy, a zostaliśmy sprzymierzeńcami.

Czy lubi pan swoją pracę?

Bardzo! To jest praca, która mi daje satysfakcję. Daje mi również możliwość rozwoju. Zawsze byłem społecznikiem. W młodych latach byłem w harcerstwie. Pracując w PGR organizowałem m.in. wycieczki i inne akcje dla tamtejszych dzieci. Nigdy nie potrafiłem usiedzieć na miejscu. Praca burmistrza, jeśli się do niej poważnie podchodzi, jest pracą kreatywną. Burmistrz nie może być wyłącznie urzędnikiem. Jeden z moich przyjaciół, gdy zostałem wybrany na to stanowisko ostrzegł mnie mówiąc, bym nie był burmistrzem urzędu, a burmistrzem Gołdapi. Staram się trzymać tej zasady. Praca burmistrza przynosi bardzo dużą satysfakcję. Jak widzę, że w Gołdapi można coś zmienić i coś dobrego dla ludzi zrobić, staję się szczęśliwszy. Jest tak nawet wtedy, gdy początkowo nasze pomysły spotykają się z oporami społecznymi. Zwykle bowiem "nowe rodzi się" w bólach. Jak się już "urodzi" i ludzie się przyzwyczają do tego, wszyscy mamy wspólną satysfakcję. Tak było z przejściem granicznym, z uzdrowiskiem, z obwodnicą, targowicą, rondem, kompleksem pokoszarowym. Jest wiele inwestycji, które udało nam się wspólnie zrealizować. Ja to lubię.

Nie czuje pan, że w pana działaniach pojawia się rutyna? Nie czuje się pan wypalony?

Gdybym to czuł to sądzę, że zrezygnowałbym ze stanowiska lub nie startował do kolejnych wyborów. Wielu ludzi zadaje mi to pytanie. Proszę jednak zadać podobne pytanie krawcowi, szewcowi czy cukiernikowi. Im większe doświadczenie tym wyroby są lepsze. Nie jest też tak, że rutyna musi zabić kreatywność. Moja praca jest stale poddawana weryfikacji poprzez ocenę społeczną. Co roku jestem poddawany też weryfikacji podczas uchwalania budżetu i udzielania absolutorium. Co cztery lata jestem poddawany absolutnej weryfikacji poprzez bezpośrednie wybory. Nie mogę sobie pozwolić na rutynę. Nie wiem, czy będę startował w wyborach po raz kolejny. Taka decyzja jeszcze nie zapadła. Jednak chcę zakończyć obecną kadencję z podniesionym czołem. Nie mogę sobie zatem pozwolić na rutynę i przychodzenie do pracy tylko po to, by przychodzić. Byłoby to wyjątkowo nieuczciwe wobec wyborców. Poza tym ich presja jest na tyle silna, że nie pozwala mi wpaść w marazm.

Mówi pan, że nie zapadła jeszcze decyzja o starcie w kolejnych wyborach samorządowych. Czy to oznacza, że zamierza pan zakończyć karierę samorządowca i przenieść się np. do Warszawy na ul Wiejską?

Jest jeszcze za wcześnie, by takie decyzje podejmować. Mnie jednak nie ciągnie do sejmu. Mam taką psychikę, że nie za bardzo nadaję się do partii politycznej. Jestem indywidualistą, w sejmie zaś dla zachowania dyscypliny partyjnej czasami trzeba schować swoje poglądy i głosować zgodnie ze stanowiskiem klubu. Bez przynależności partyjnej nie ma zaś sensu startowanie do parlamentu.

Nie uważam się za polityka, uważam się za działacza samorządowego. Ja się w tym wyżywam, kiedy widzę materialne efekty swojej pracy. Wbrew jednak wielu ludziom szanuję polityków i nie przyłączam się do stada tych, którzy uważają, że politycy to są wyłącznie złodzieje, kretyni, ludzie kłótliwi. Znam wielu polityków i uważam ich za bardzo porządnych ludzi. Aczkolwiek jest margines, ten najbardziej krzykliwy, który jest zazwyczaj wyławiany przez media. On stanowi o tym, że opinia o politykach jest fatalna. Ten margines jest taką grupą, która dużo złego robi polityce i państwu polskiemu.

Co jest pana największym marzeniem?

Prywatnie: bardzo chciałbym być zdrowy i sprawny fizycznie oraz intelektualnie jak najdłużej . Może to śmieszne i nierealne, ale marzy mi się przebiegnięcie maratonu. Chciałbym też, aby moim dzieciom w życiu się powiodło. Jestem z nich wszystkich dumny. Uważam ich za fajnych ludzi.

Dla Gołdapi mam mnóstwo marzeń. Najważniejsze to skończenie budowy obwodnicy, remont drogi nr 650 i 651, remont ulicy Paderewskiego, oczyszczenie jeziora, wybudowanie dzielnicy sanatoryjnej, budowa hotelu nad jeziorem, sprzedaż w dobre ręce "Pięknej Góry" itd. Po prostu chcę zrealizować wszystkie obietnice wyborcze. Moim marzeniem jest też to, by Internet dotarł do każdego mieszkańca mojej gminy.

Chciałbym, by ludzie w Gołdapi czuli się dobrze, by miasto było kolorowe i coraz ładniejsze. Wydaje mi się, że w tym kierunku idziemy. Marzy mi się, by Gołdap była uśmiechnięta. I chyba już jest, jeśli chodzi o młodych ludzi. Jednak jak w każdym mieście jest też trochę ludzi zgorzkniałych, którzy wiecznie będą narzekać i z którymi też muszę się liczyć.

Co uważa pan za swój największy sukces?

Moim osobistym sukcesem jest to, że ludzie zaakceptowali część moich cech osobistych i po raz piąty wybrali mnie na burmistrza. To są bezpośrednie, demokratyczne wybory, nikt ludzi do głosowania na mnie nie zmusza. Wydaje mi się, że mam w sobie takie cechy, które pozwalają na niekłótliwe, a konstruktywne przygotowywanie jakichś idei i pomysłów, które później z mieszkańcami realizujemy.

Jeśli jestem człowiekiem z zewnątrz, który się tu nie urodził, a który już 24 lata tu mieszka i jest przez niemałą część gołdapian akceptowany, to jest dla mnie ogromny sukces i satysfakcja.

Jeśli chodzi o sukcesy inwestycyjne, to poszliśmy tak szeroką ławą, że trudno jest cokolwiek wyróżnić. Może przejście graniczne, uzdrowisko, specjalna strefa ekonomiczna, obwodnica, kompleks pokoszarowy, sale sportowe i boiska przy szkołach, kompletna zmiana bazy oświatowej

A sukces, który historia opisze jako dzieło Marka Mirosa?

Sądzę, że to będzie przejście graniczne. Wydaje się, że również hala-basen. Ale zwracam uwagę, że nie jest to tylko efekt mojej pracy. To jest praca zbiorowa. Nie chciałbym, by sukcesy były przypisywane tylko mojej osobie i firmowane tylko moim nazwiskiem. Np. podane tu przejście graniczne wymyślił Jarek Słoma. My obaj uzupełniamy się w ten sposób, że on wymyśla jakieś fajne idee, a ja jestem "taran". Przepraszam za to określenie, jest ono może nieskromne. Ale jeśli już uwierzę w jakąś ideę, to nie odpuszczę. Jeśli nie w danym roku, to za pięć lat, ale ja zawsze będę dążył do jej realizacji. Dlatego też nie chciałbym , by tylko ze mną kojarzyło się to, co dobrego w Gołdapi się dzieje. To powinno się kojarzyć też z nazwiskiem Jarka Słomy, Jacka Morzego, Mariana Podziewskiego, Remiego Karpińskiego jak i radnych, Andrzeja Roszkowskiego, Krysi Trzasko, Wieśka Swatka i wielu innych ludzi, z którymi współpracuję. Przepraszam jeśli kogoś nie wymieniłem, ale wymieniam te osoby jednym tchem. Człowiek, który myśli, że tylko z jego nazwiskiem będzie sie kojarzył jakiś sukces, jest skazany z góry na porażkę. Sukcesem trzeba umieć się dzielić, ale też i wspólnie go przygotować.

Co pana na co dzień najbardziej denerwuje?

W pracy raczej nic. Jestem człowiekiem dosyć zgodnym. Czasem oczywiście muszę warknąć, czasem muszę kogoś przywołać do porządku. Nie jestem jednak typem sierżanta amerykańskiego, który efekty osiąga poprzez stawianie ludzi do pionu i wydzieranie się. Nie lubię ludzi, którzy pełniąc funkcję wyżywają się na podwładnych. To fatalna cecha wynikająca głównie z kompleksów.

Czasem mnie bolą niesprawiedliwe oceny mieszkańców. Zdaję jednak sprawę, że powinienem mieć grubszą skórę. Ludzie, którzy pełnią funkcję z wyboru, funkcje społeczne i są opłacani z podatków, są wystawieni na inną ocenę niż ci, którzy takich funkcji nie pełnią. Irytują mnie czasem chamskie wypowiedzi w internecie, tym bardziej, że zwykle kryją się za anonimowością. Jak powiedziałem, czasem bolą te opinie nie do końca przemyślane, nie do końca sprawiedliwe, płaskie, płytkie. To jednak jest wpisane w moją funkcję.

Czy ma pan wrażenie, że pana praca jest lepiej oceniana poza "małą ojczyzną" niż tu na miejscu, w Gołdapi?

To jest tak, że w trakcie pełnienia mojej służby burmistrza, rzeczywiście wielu ludzi narzeka, wielu ludzi wystawia - w moim odczuciu - niesprawiedliwe oceny. Jednak gdy przychodzi do wyborów, to mnie wybierają. Ostatnio wybrali mnie już po raz piaty! Nie jest więc do końca źle z tą oceną. Fakt faktem, że na zewnątrz Gołdap jest postrzegana znakomicie. Jesteśmy obsypywani jako osoby i jako gmina gradem różnego rodzaju wyróżnień i odznaczeń. Pokazywani jesteśmy często jako samorząd wzorcowy. Ostatnia wizyta premiera niejako to potwierdza. Zresztą nie tylko premiera, bo do Gołdapi przyjeżdża wielu polityków, działaczy, marszałków.

Jest takie przysłowie: "Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju". Choć jest to przysłowie międzynarodowe, do Polski pasuje jak ulał. Jest więc coś na rzeczy, że mamy znakomite recenzje na zewnątrz, a w środku ludzie nas czasem krytykują, czasem biczują. Skoro jednak daliśmy się wybrać, musimy to przetrzymać. Trzeba czuć swoją wartość, bez względu na opinię.

 

Jesteśmy na Google News - obserwuj nas!

 

Podobał Ci się artykuł? Doceniasz działalność goldap.info?
Jeśli uważasz, że to co robimy jest wartościowe, postaw nam wirtualną kawę.