Gołdap przed laty...
W kwietniu 1975 roku Gościniec - nr 4 (70) - na swoich łamach opublikował:
Polska mało znana
Północna przygoda
W poszukiwaniu tej dziwnej przygody wybrałem się na prawie najdalszą północ w granicach kraju; „prawie”, bo cokolwiek dalej leży Kępa Swarzewska, ja zaś jechałem na Suwalszczyznę. Przygoda skromna, powiedzmy to od razu, nie każdemu imponuje – ot, włóczenie się z plecakiem pośród lasów, łąk i po obszarach, dla których najwłaściwszym określeniem będzie słowo „pustkowie”. A jednak obejrzenie miejsc tak z wyglądu niepozornych niewątpliwie było możliwością niecodzienną.
Nim jednam powiemy o nich coś więcej, trzeba się cofnąć aż do 1782 roku i przenieść daleko na wschód, odczytując opis wydarzenia, którego natury uczeni rozszyfrować wówczas
nie zdołali, a ze współczesnych bodaj nikt się nim nie zajmował.
RELACYA SPRZED 193 LAT
ZAGADKI JEZIORA KRUHŁO
„O półtrzeciej mili od Wilna, między południem i zachodem” znajdowało się uroczysko grażaliskie, na nim zaś rozlewało się (być może widzieć je można także dziś) jezioro zwane Kruhło. Oto jak niezwykłe spostrzeżenie poczyniono nad tym niedużym zbiornikiem 26 maja 1782 roku:
„Chłopi niektórzy ze wsi przyległej, przypadkiem idąc przez owo uroczysko, usłyszeli ze strony jeziorka huk wielki z szumem, jaki zerwanie grobli lub upustów zwykło sprawować. Zbliżyli się na ten odgłos ku niemu i z wielkim swem zadziwieniem znaleźli całe pokryte błotem, które ze środka wybuchając i kłębem się przewracając, ku brzegom się rozchodziło, wzdęte niby piana do półtrzecia łokcia wysokości”.
Powieść tych chłopów i nowość rzeczy wielu innych na to miejsce skupiła. Wszyscy patrzyli, jak się widok odmieniał; czasem bowiem to wzburzenie uciszało się i ustawało razem, czasem tak się wzmagało, że dla zbyt wielkiego szelestu ledwie się rozmawiający słyszeć mogli. Trwało to do późnej nocy, ale najmniejszego dymu lub pary, ani żadnego do ognia lub światła jakiego podobieństwa nie postrzeżono; tam się tylko swąd nieznośny z jeziorka przebijał, podobny do tego, jaki pospolicie wedle wyrazu wieśniaków, ze wzruszeniem zestarzałego błota czujemy. Powołani na examen przed komisarzów wieśniacy we wszystkim zgodzili się co do istoty fenomenu, z dokładnem onego opisaniem w Dyaryuszu W. JMPana Dąbrowskiego, podwojewodziego smoleńskiego, starosty międzyrzeckiego zawartym; wyjąwszy raport jednego wieśniaka, który zabiegłszy na zamroczu nad jeziorko, miał widzieć z pośrodka onego podnoszącą się z wielkim i niezwyczajnym szumem kolumnę wody do kilku łokci wysoką, czego drudzy nie widzieli. Wszyscy zaś zgodnie twierdzili, że wzbita na wierzch jeziorka materya aż po 24 godzinach osiadła w równi z powierzchnią łąki jeziorko otaczającej”.
Relacje od świadków wydarzenia zebrali „komisarze” Akademii Wileńskiej, która wydelegowała ich do zbadania tak niezwykłego zjawiska. Działając zapewne cokolwiek z duszą na ramieniu wykonali swe zadanie sumiennie. Pomierzywszy, „znaleźli średnią jeziorka większą 285, mniejszą zaś 263 stopy długą”; wysokość wzgórza od zachodu do 40 stóp, „przy 170 stopach pochyłości”. Zbiornik był pokryty „materyją błotnistą rudawą i klejką, która na łąkę blisko na dwa łokcie wybrzeżała”. Grubość tej warstwy mułowej na jeziorku ocenili na około 2 stopy. Oczywiście pomierzyli też sondowaniem głębokość tego jeziorka o „grzęzawiskowych” brzegach i znaleźli 48,5 stóp (tj. 15,75 metra)*, licząc głębokość wody plus grubość warstwy unoszącego się na niej mułu: „na tej głębokości zatrzymywało się żelazo na dnie twardym”. Interesuje nas oczywiście ów muł. Dlaczego nie opadał na dno? Jak się zdaje, był to torf, bardzo rozdrobniony i nasiąknięty wodą. Znaleziono również kawałki „massy dosyć gęstej chociaż gąbkowatej, obficie kolorem lazurkowym okrytej”, która to „massa” – jak później stwierdzono – „rozprawiona z olejem albo gumą daje malarzom dziwnie piękną niebieską farbę”.
TOBELLUS NA HORYZONCIE
SPRAWA ZACZYNA BYĆ KRAJOZNAWCZA
Spostrzeżenia te zawarto w rękopisie, sporządzonym najpewniej niezbyt długo po wizji lokalnej. Odnotowano w nim też obecność gazu, a to po wbiciu żerdzi w ową warstwę torfu („zapalał się gaz z lekkim pukiem dając płomień na trzy czwarte łokcia”), a także w otworach kontrolnych, wykopanych na łące do 75 stóp od jeziora.
Jak się zdaje, wysłannicy byli na miejscu w kilka dni po zdarzeniu. Z kolei w kilka dni po ich powrocie rozeszły się przeróżne plotki o Kruhle, co skłoniło Akademię do delegowania ich raz jeszcze. Pojechali, aby stwierdzić, że kilkudniowy okres od pierwszej bytności przyniósł zmianę. Warstwa torfu na wodzie była „zsiadlejsza” oraz miała „rozpadliny głębokie do 4 lub 5 cali, przez które wychodziła para przykro smrodliwa, wtenczas zwłaszcza, kiedy poruszano rozpadlin tych czeluście”.
Natury zjawiska nie umiano wyjaśnić i bodaj Akademia uznała, że nie należy podważać swego prestiżu; rękopisu nigdy więc nie ogłoszono. Leżał w aktach, z dołączoną do niego mapką. Po likwidacji Akademii dostał się prof. S.B. Górskiemu, który, zaintrygowany, pojechał w r. 1846 na miejsce. Znalazł stan rzeczy jak przed majem 1782 roku, wodę czystą – żadnych śladów naturalnych zdarzenia, o którym świadczyły tylko doły kontrolne „komisarzy” i resztki sypanej z ich polecenia grobelki. Górski ogłosił rękopis oraz dodał relację własną skromnie przyznając, że nie umie jednak wyjaśnić przyczyn tak niezwykłego zdarzenia.
Przeczytałem i zapamiętałem opis, który w danej chwili nadawałby się do przypomnienia w którymś z czasopism specjalistycznych. Ale oto w parę lat później natrafiłem przy innej lekturze na zdania wyostrzające nagle uwagę… Znany, zmarły po wojnie geograf, prof. Stanisław Srokowski, ogłosił w 1930 r. książkę „Jeziora i moczary Prus Wschodnich”. Oto jaki fragment w niej odnalazłem:
Jezioro „…nagle znikło, pokrywając się grubą warstwą szlamu. Stało się to bezpośrednio po gwałtownej burzy, której towarzyszyła znaczna zniżka ciśnienia atmosferycznego. Wśród niesłychanego wręcz huku i łoskotu podniósł się nagle w środku zbiornika wysoki wał wody wyrzucając z głębi i miotając na wszystkie strony ogromnemi kawałami ziemi, z których niektóre dochodziły do objętości około 5 m sześciennych. Po kwadransie całe jezioro aż po brzegi wypełniło się ziemią, ściślej biorąc jej warstwą dochodzącą do 2 m grubości a unoszącą się na powierzchni wody. Dopiero po upływie kilku miesięcy części ziemiste opadły stopniowo na dno, odsłaniając czyste zwierciadło jeziora”.
Zaiskrzyło mi coś w mózgu. Czyż to nie jest to? W Prusach Wschodnich i nie tak daleko w czasie, bo 31 maja 1926 roku. Cząstka wiedzy krajoznawczej, a zarazem i dziwna zagadka! Geograf nazywał to jezioro Tobellus.
WIEC MOŻNA SAMEMU UMOCZYĆ PALEC
Oczywiście zapragnąłem uczynić to, co i każdy. Odszukać. Pojechać. Zobaczyć! Były pewne obawy, czy jeziorko nie znajduje się w tej części dawnych Prus Wschodnich, która należy do ZSRR. Jednak nie.
Tylko proszę sobie wybić z głowy przypuszczenie, że znajdziemy na mapach nazwę. To zaledwie niebieska kropeczka…
A więc właśnie była to okazja powędrowania po tej bardzo północnej Suwalszczyźnie, w okolicach na wschód od Gołdapi, blisko skraju Puszczy Rominckiej. Mało kto tam zagląda, jeśli w ogóle. Autobus przybywa w pobliże raz na dobę, i to w sam raz pod wieczór. A jednak warto było tu zajrzeć, nie tylko ze względu na główny w danej chwili cel, ale żeby w ogóle ujrzeć te strony na północ od Przerośli, gdzie wznosi się Wilcza Góra, a pomiędzy morenowymi wzgórzami płynie rzeczka Błędzianka.
Jeziorko odnalazło się. Nikt go nie nazywa „Tobellus”. Leży w niedużej kotlinie, koło PGR Stańczyki; taka się więc nazwa utarła. Zmniejszyło się z biegiem czasu najwidoczniej i podzieliło na dwa, a przez malutkie, płytsze odpływa wąska strużka, dopływ Błędzianki. Brzegi jeziora są płaskie, ale stoki kotliny wznoszą się miejscami stromo. Powierzchnia według znanych dotąd pomiarów, do których precyzyjności nie mam zresztą nazbyt wielkiego zaufania, wynosi ok. 3 ha, a głębokość ponoć około 20 metrów.
Roślinność jeziora Stańczyki jest raczej uboga – trochę szuwarów przy brzegu. Dno twarde, a warstwa powstała z resztek obumarłych roślin cienka, jak się wydaje. W jeziorze Kruhło spostrzeżono „mnóstwo czepów, którymi dno zawalone”, prawdopodobnie, że i na dnie Stańczyków są resztki drzew zarastającego niegdyś gęsto otoczenie lasu.
Można więc było wędrować i zastanawiać się. Co spowodowało oba te „wybuchy jezior”? Jeżeli gaz błotny (metan, CH⁴) palący się niebieskim płomieniem – to skąd by się tu go miało wziąć, przy niebogatej roślinności i raczej twardym, jak powiedzieliśmy, dnie? Przygotowując swój „Słownik jezior polskich” poznałem w ciągu lat ogromną literaturę i nigdy na nic podobnego do dwóch tych opisów – najwyraźniej wskazujących zbieżności – nie napotkałem.
Być może uczeni zbadają kiedyś zagadkowe zjawisko i wyjaśnią jego genezę. Ciekawe byłoby zobaczyć je. Osobliwa przygoda życiowa. Wobec rzadkości zjawiska spodziewać się go raczej nie należy, ale kto wie, czy nie dałoby się coś jeszcze o nim usłyszeć od naocznych świadków? Nie miałem możności szukania ich, ale niesprawdzone poszlaki wskazywały, że znaleźliby się wśród starszego pokolenia, czy to we wsiach najbliższych powiatu suwalskiego (ludzie stamtąd angażowali się wówczas często do robót polowych, „na Saksy” – takie bliskie, tuż za granicą), czy też wśród rodzin mazurskich powiatu gołdapskiego lub ełckiego. Może ktoś natrafi na ślad sprawy. Niechże się wtedy spostrzeżeniami na łamach „Gościńca” podzieli.
Adam Chowański
*) stosowana wówczas w tamtych stronach 1 stopa = 0,3248 „metra francuskiego”, zaś łokieć = 0,6497 „m franc.”
Materiał z posiadanych archiwów prasowych przygotowała Beata Grudnik